Ba, po starcie 06.08 w zawodach City Trail on Tour, w którym wybiegałam życiówkę na 5 km (pochwalę się, a co! ;)), nie przebiegłam ani kilometra! Za to wdrapałam się na kilka szczytów, bo w tydzień poprzedzający zawody spędziłam w górach. Zaliczyłam Gubałówkę, Kasprowy Wierch i Czarną Górę... Byłam też nad Morskim Okiem, do którego dotarłam na własnych nogach. O, przepraszam, jednak biegałam troszkę, bo biegiem pokonałam pół trasy powrotnej znad tego pięknego stawu. Chętnie pokonałabym całą (zbieganie jest bardzo przyjemne, w przeciwieństwie do wbiegania ;)), ale nie byłam sama.
Przyznaję się dobrowolnie, że jakiś mnie leń biegowy w sierpniu dopadł. Mówiłam sobie, że chodzenie po górach wystarczy, że nie mam jeszcze wystarczająco siły na bieganie po górach... Jeszcze, bo przecież bieg górski to moje biegowe marzenie... Na wyjeździe w grę wchodziłoby tylko bieganie rano, a ja za nic nie mogłam się zmotywować do wczesnego wstawania... I nawet wrześniowy maraton nie był dla mnie wystarczającym batem. Pewnie będę potem płakać, ale...
Po powrocie do domu (późno wieczorem w środę, z powodu awarii samochodu o dwa dni później niż pierwotnie planowaliśmy) też jakoś nie było "okazji" pobiegać.
Aż wreszcie w sobotę rano, dzień przed biegiem (przyznaję, że trochę z musu) zebrałam się, żeby pobiegać. Tak po prostu, żeby się trochę rozruszać przed niedzielnymi zawodami. I kiedy wyszłam na dwór i poczułam rześkie powietrze, wiedziałam że to była dobra decyzja. Pobiegałam sobie spokojnie 45 min (po takiej przerwie chciałabym dłużej, ale przecież nazajutrz miałam sobie odbić czas bez biegania z nawiązką) i cieszyłam się, że wreszcie przełamałam to sierpniowe biegowe lenistwo. Czasami naprawdę najtrudniejszy element treningu to po prostu zwykłe wyjście z domu. Warto walczyć ze swoim leniem i nie dać mu się zagadać wymówkami. Tyle tytułem wstępu :)
W niedzielę oczywiście zaspałam. Zamiast o 7:00, wstałam o 7:40. Nie słyszałam wcześniej budzika. Tak już mam, że przed zawodami zwykle nie mogę spać. Ale to wieczorem, rano nie mam z tym problemu ;) Dobrze, że sobie przezornie wszystko naszykowałam wcześniej wieczorem. W pośpiechu zjadłam małe śniadanie, co trochę się chyba potem na mnie zemściło na trasie.
Start biegu zaplanowany był na godz. 10:00. Około 9:00 dotarliśmy z Bratem nr 1, który też startował, na miejsce. Nie było problemu z parkowaniem, bo parking był duży i wolontariusze sprawnie kierowali wjeżdżającymi i pilnowali, żeby każdy się właściwie ustawił. Dojazd do parkingu także był dobrze oznakowany. Szybko i sprawnie odebraliśmy numery startowe i oddaliśmy rzeczy do mobilnego depozytu. Start i meta biegu były zlokalizowane w różnych miejscach. Startowaliśmy z Błonia, a metę przekraczać mieliśmy w Borzęcinie Dużym. Jako depozyt posłużyły dwa autokary, którymi po biegu można było wrócić na miejsce startu.
Trasa 5. Półmaratonu im. Janusza Kusocińskiego
źródło: www.polmaraton.pwz.pl
ZabiegAnna na starcie. Mina trochę niepewna ;)
Pogoda dopisała i było naprawdę ciepło. Szczęśliwie nie był to upał powyżej 30 stopni Celsjusza, ale i tak słońce mocno przygrzewało. Trasa wiodła raczej przez otwarte przestrzenie i tylko niekiedy wzdłuż drogi rosły drzewa, w których cieniu można było się na chwilę skryć. Organizatorzy stanęli na wysokości zadania i na trasie co ok. 5 km były punkty nawadniania z wodą i izotonikiem. Mimo własnej wody (na dłuższe dystanse zabieram zawsze własny bidon z wodą, głównie dla komfortu psychicznego), chętnie korzystałam z każdego punktu na trasie popijając zarówno wodę, jak i izotonik. Właściwie to w odwrotnej kolejności, bo nie specjalnie lubię posmak izotoniku ;) Co do bananów nie jestem pewna, bo nie korzystałam za każdym razem, ale chyba były dostępne na każdym punkcie.
Początek biegło mi się bardzo ciężko. Biegłam w tempie ok. 6:05, ale w okolicach 5 km to się zaczynałam zastanawiać czy ukończę ten bieg biegiem... To taki mój plan minimum na każdy start - przebiec, nawet wolno, cały dystans. I mimo że chciałam biec szybciej to zaczęłam zwalniać do ok. 6:15, potem nawet 6:25. Ok. 10 km była kurtyna wodna i wskoczyłam pod nią cała. Wtedy jakby mi ktoś przełącznik jakiś przestawił. Zaczęłam biec szybciej, kawałek nawet w tempie ok. 5:45 (pamiętam swoje zdziwienie kiedy zerknęłam na zegarek;)). Oczywiście potem zwolniłam, ale udawało mi się utrzymywać równe tempo ok. 6:15. No i było ok do ok. 14-15 km kiedy ponownie trochę zwolniłam i marzyłam tylko o tym, by dobiec do punktu odżywiania i tam zjeść banana, żeby dostać zastrzyk energii.
Za tym punktem była taka nawrotka, to się chyba nazywa agrafką, dość długa. I mniej więcej w jej połowie spotkałam brata... idącego z przeciwka! To był dla mnie nieoczekiwany rozwój wypadków. Nie dość, że Brat był niewiele przede mną, to jeszcze szedł! Dogoniłam go więc szybko. Przez ok. km szliśmy/truchtaliśmy razem. Spotkaliśmy grupkę wspaniałych Dziewczyn, które dopingowały swoją, chyba debiutującą w półmaratonie, Koleżankę i... nas :) Niestety, Brat nie mógł biec przez skurcze, więc nawet truchtanie nie wchodziło w grę. Acha, na końcu owej agrafki również można było otrzymać wodę i izotoniki od wolonatariuszy. A miły Pan Strażak polewał na życzenie wodą z wiaderka.
Wspaniała grupa wsparcia! Spotkać takie Dziewczyny na trasie to skarb! :) Mam takie swoje małe podejrzenie, że Dziewczyna w czarnej tiulowej spódniczce, to Ola z P jak Przebieraniec ;) Chciałabym się poruszać z taką gracją i zwinnością jak Ona!
ZabiegAnna na mecie czwartego w życiu półmaratonu :)
Muszę wreszcie zaprzyjaźnić się z żelami, bo ten kiepski początek to może nie tylko brak specyficznych biegowych treningów w ostatnim czasie, ale też wina słabego śniadania. Gdybym miała żel mogłabym to jakoś skorygować a tak trochę brakowało "pary". Chyba izotoniki pomogły i banan. I na pewno kurtyny wodne, bez nich byłoby mi ciężko przetrwać ten bieg.
Organizatorom biegu należy się piątka z plusem :) Biuro zawodów działało prężnie, mobilne depozyty także. Wody nie zabrakło, bananów chyba też ;) Trasa była dobrze oznakowana. Wolontariusze, którzy mogli udzielać informacji, nosili widoczne tabliczki z napisem INFO, więc łatwo ich można było zlokalizować w razie problemu. I patrol medyczny na quadzie przemierzał trasę w tę i z powrotem, aby jak najszybciej namierzyć zawodników potrzebujących pomocy.
Jedynym dla mnie minusem było to, że trasa składała się tak naprawdę z kilku prostych odcinków, zdających się nie mieć końca... Do tej pory nie było dla mnie problemem biec po prostym odcinku (np. w XXVI Biegu Niepodległości, relacja: tutaj). W przestrzeni miejskiej, gdzie ciągle coś się dzieje, jest więcej kibiców, odbiera się je jednak inaczej. Pierwszy raz odczułam więc to, o czym do tej pory tylko czytałam o tego typu odcinkach tras maratońskich ;)
Z drugiej strony była to szybka, płaska trasa, w sam raz na bicie rekordów życiowych. Myślę, że warto rozważyć w swoim kalendarzu biegowym udział w takim mniej "rozdmuchanym", bardziej kameralnym biegu. Opłata startowa jest bardziej przystępna, a organizacja naprawdę imponuje. W tym roku padł rekord frekwencji (645 uczestników), ale i tak było luźno, nikt sobie nie przeszkadzał, nikt nikomu nie zagradzał drogi. Czysta przyjemność biegania :)
Podczas niedzielnego biegu i też poprzedniego City Trail on Tour (z którego niestety jeszcze nie popełniłam relacji, ale mam nadzieję, że to wkrótce nadrobię, bo był to przecież ważny dzień dla mojego Synka nr 1, który wygrał zawody w swojej kategorii wiekowej D0), przekonałam się co to znaczy biegać głową ;) Wcześniej jakoś tego nie doświadczałam, choć zawsze zależało mi żeby biec, truchtać a nie maszerować w trakcie zawodów... Chociaż nie, właściwie to trochę doświadczałam, ale nie w tak dużym wymiarze... Widać wcześniej nie zależało mi aż tak na najlepszym wyniku ;) Chyba nie uznawałam tego aspektu za szczególnie ważny... Czy może po prostu nie uświadamiałam sobie, że silna psychika to także ważny element przygotowania do biegu. Teraz z całą mocą mogę powiedzieć, że w bieganiu liczą się nie tylko mocne nogi, ale i mocna głowa! I dobra motywacja!
Cieszę się więc z tego startu, myślę że to był dobry wybór (wcześniej rozważałam jako alternatywę start w BMW Półmaratonie Praskim).
Tak oto pokonałam 21 kilometrów z haczykiem i... tym samym ukończyłam swój 21 start w zawodach w 2015 r. :)
Medal upamiętniający postać Janusza Kusocińskiego.
Patron biegu - Janusz Kusociński
I na koniec zdjęcie zrobione podczas tegorocznych wakacji nad morzem. Gwiazda Janusza Kusocińskiego w Alei Sportu we Władysławowie.
Myślę, że na maratonie nawet podczas długich prostych samotność nie będzie Ci dokuczać. To jednak będzie miejska trasa, a i uczestników pewnie też będzie niemało. Jeszcze raz gratuluję życiówki i mocnej głowy ;-)
OdpowiedzUsuńDziękuję! Mam nadzieję, że na maratonie nie będę się męczyć w samotności ;P
UsuńOdnośnie samego startu, to chcę po prostu ukończyć ten bieg, żeby potem było co poprawiać ;)